Pewnego dnia, Himalaje stały się moim obsesyjnym – początkowo szalonym i zupełnie nierealnym – marzeniem, które postanowiłam wcielić w życie. Dlaczego góry? Ponieważ zachwycają, inspirują, porządkują wiele ludzkich spraw. Góry sprzyjają pokorze – człowiek zmęczony wspinaczką, nie ma sił ani chęci, by udawać, by ukrywać swoją prawdziwą twarz. Góry mogą być metaforą mojego życia, w którym zawsze, z każdym dniem, miesiącem, rokiem przekraczałam granice swoich możliwości, aby potem patrząc wstecz na pokonaną drogę, czuć dumę i wiarę, że mogę wszystko.
Kiedy moja wyprawa była tylko mglistą mrzonką, nie miałam określonej daty wyjazdu, wszystko wydawało się proste. Teraz jestem pełna obaw o poziom mojej wytrzymałości na trekingu, o choroby związane z wysokością, o komary, o długi lot. Te wszystkie obawy są obecne, ale chęć wejścia do Everest Base Camp i zobaczenie z bliska Góry Gór jest większa.
Z lotniska na lotnisko
W trakcie lotu do Katmandu siedzę obok Nepalczyka z Katmandu. To nauczyciel. Po trzęsieniu ziemi w 2015 r. organizuje pomoc dla dzieci, które straciły rodziców w katastrofie. Rozmawiamy o chorobie wysokościowej i o tym, że trzeba zjeść dużo zupy czosnkowej, a będzie dobrze. „Rady dobrej nikomu nie za wiele” … tak i ja posłuchałam miłego kompana. Na koniec sympatyczny Nepalczyk ustępuje mi swoje miejsce przy oknie, w związku z czym mogę podziwiać jeden z najpiękniejszych widoków świata. Widzę ośnieżone szczyty. Himalaje o jakich śniłam!
Droga z lotniska do centrum Katmandu to pierwsza migawka atmosfery tego miasta – totalny chaos, ruch uliczny, który w niezrozumiały sposób jakoś funkcjonuje, żadnych chodników, miasto usłane drutami instalacji elektrycznej. Wszędzie kurz i pył. Znaków nie ma nigdzie, więc włączając się do ruchu, trzeba się zdać na własną intuicję i umiejętności. Dojeżdżamy do hotelu Mums Home, w którym pracuje przesympatyczna obsługa, a na dodatek jesteśmy w centrum Thamelu.
O 5:00 wyjeżdżamy na lotnisko, z którego startują samoloty do Lukli. Lotnisko w Lukli usytuowane jest w sercu Himalajów, na wysokości ok. 2 860 m. n.p.m. Uznane jest za najniebezpieczniejsze lotnisko świata. Panuje tam zmienna pogoda, słaba widoczność, krótki (ma 537 metrów długości) biegnący pod górę pas startowy, zakończony przepaścią. Po wylądowaniu mamy czas na lunch i krótki spacer po mieście.
Trudy wspinaczki
Docieramy do Phakding – to maleńka wioska w rejonie Khumbu. Leży w dolinie rzeki Dudh Kosi na wysokości 2610 m. n.p.m. Lodge mamy usytuowane blisko wodospadu, za oknem słychać dzwonki jaków. Kolejny dzień – pobudka o 7:00, śniadanie – 8:00, a o 9:00 wyjście. Wyruszamy na około pięciogodzinną wędrówkę do Namche Bazaar. Większość drogi tego dnia, prowadzi wzdłuż rzeki Dudh Kosi (Biała Rzeka). Wokół bardzo dużo flag modlitewnych, które są sposobem harmonizowania energii w naszym otoczeniu. Tybetańczycy wieszają je w celu wzmocnienia powodzenia w życiu, zarówno swojego jak i swoich bliskich.
Najbardziej męcząca w drodze do Namche Bazaar jest końcówka drogi – wijąca się zakosami, stroma ścieżka, pokonuje 500 m różnicy wysokości. Rzeka odbiła w bok. Tutaj mamy pierwszą okazję do zobaczenia Everestu, na razie jeszcze bardzo dalekiego i niepozornego. Właściwie to wyłania się tylko jego czubek. Będzie to mój najcięższy dzień trekingu. Źle się oddycha, a ból głowy rozrywa czaszkę. Dwie osoby z naszej grupy nie czują się dobrze.
Miejscowość, w której jesteśmy – Namche Bazaar leży na wysokości 3 440m. n.p.m. w rejonie lodowca Khumbu w Parku Narodowym Sagarmatha. Nie zapominamy o aklimatyzacji. Zostajemy tutaj na dwie noce. Czasu potrzebnego na aklimatyzację nie da się skrócić. Wchodząc na pewną wysokość, a następnie schodząc w dół, zmusza się organizm do produkcji zwiększonej liczby czerwonych krwinek, które odpowiadają za transport tlenu.
Budzę się o 6:30. Z wykonaniem najprostszych ruchów mam problem. Zimno przenika mój mózg. Ze wszech stron słychać kaszel. Nie mam ochoty nic jeść. Jedzenie tutaj jest dla mnie zupełnie niepotrzebne, a głód słabo odczuwalny. Pasta zmroziła zęby, a tętno szaleje. Jak tu żyć i jeszcze iść w górę? Nie wiem…
Fragment pamiętnika z wyprawy marzeń 🙂